
Małgorzata Wilk-Wiśniewska: Lwowskie korzenie – między legendą a pamięcią

Małgorzata Wilk-Wiśniewska I 10 kwietnia 2025
Ostatnio pisałam o moich śląskich korzeniach i miłości do Bytomia, ale dziś chcę opowiedzieć historię jeszcze bardziej niezwykłą – historię mojego związku ze Lwowem. Nie z tym współczesnym, ale z tym, który pozostał już tylko we wspomnieniach, w przedwojennych fotografiach i rodzinnych opowieściach. Z tym polskim Lwowem, który wciąż żyje w sercach tych, którzy go kochają.
Miłość do tego miasta zaszczepił we mnie mój ojciec, Józef Wiśniewski – a właściwie Józef Medwecki, bo takie nazwisko otrzymał przy urodzeniu. Gdyby nie zawirowania historii, nosiłabym je i ja. To nazwisko wiąże się z postacią, która na zawsze wpisała się w historię Polski – kapitanem Mieczysławem Medweckim, pierwszym polskim i alianckim pilotem poległym w II wojnie światowej.




1 września 1939 roku, jeszcze przed godz. 7 rano, kapitan Medwecki wystartował z lotniska w Balicach. Kilka chwil później jego samolot został zestrzelony przez niemieckiego pilota Franka Neuberta. To był początek wojny, która na zawsze zmieniła losy mojej rodziny.
Babcia często opowiadała, jak przed wojną piloci budzili we Lwowie niekłamany podziw. Gdy wchodzili do restauracji w hotelu George, goście wstawali na baczność. Wśród nich był kapitan Tadeusz Kawalecki, przyjaciel Medweckiego, który w czasie wojny służył w RAF, a później osiadł w Kanadzie.
Medwecki był człowiekiem, który żył lataniem – podobno najchętniej w ogóle nie schodziłby z samolotu. Ale gdy już to robił, uwielbiał spacerować po Lwowie. Może po tych samych ulicach, po których ja dziś chodzę wyobraźnią?
Losy mojego ojca to osobna, równie dramatyczna historia. Jako niemowlę spędził wiele miesięcy w lwowskim szpitalu. Lekarzem, który go uratował, był podobno słynny pediatra Franciszek Groer – jedyny, który uniknął rozstrzelania na Wzgórzach Wuleckich w 1941 roku. Później tata trafił pod opiekę Marii Wiśniewskiej – kobiety, która stała się dla niego prawdziwą matką. Dla niej najcenniejsze były trzy rzeczy: mój ojciec, moja siostra, ja… i polski Lwów.
Ale o tym, jak wyglądał ten Lwów w jej opowieściach – ten z brukowanymi uliczkami, kawiarniami pełnymi artystów i atmosferą, której już nie ma – opowiem w kolejnym felietonie. Bo warto pamiętać, że niektóre miasta nie znikają, nawet gdy zmieniają się granice. Żyją w nas – w opowieściach, w przedmiotach, w sposobie, w jaki patrzymy na świat.
I choć Bytom jest moim domem, Lwów pozostaje częścią mojej duszy.